Po 11 godzinach w autobusie relacji Kraków – Giżycko spędzonych przy akompaniamencie głośnych rozmów współpasażerów stoję w końcu na Placu Kościelnym w Mikołajkach. Jest piąta nad ranem, zapowiada się ciepły dzień.
W Mikołajkach nie ma dworca, oczyszczalni ścieków ani otwartej całodobowo toalety (nad czym ubolewam najbardziej, bo mój żołądek jest typem domatora). Jest za to kościół ewangelicki i port jachtowy. Chociaż wciąż jestem szczurem lądowym, a moja przygoda z żeglarstwem dopiero się zaczyna, to właśnie port jest celem mojej podróży. Z przystanku odbiera mnie kolega, dumny właściciel Kacpra – żaglówki bez żagla, kila i miecza. Idziemy przez uśpiony port. Łódki kołyszą się sennie na delikatnym wietrze. Po krótkiej wizycie w kapitanacie wypływamy. Po mniej więcej godzinie rejsu opuszczamy Jezioro Mikołajskie i kierujemy się na Śniardwy, największe jezioro w Polsce. Słowo „największe” można spokojnie zastąpić stwierdzeniem „ogromne”. Jest wcześnie, więc niewielu żeglarzy wypływa o tej porze. Za kilka godzin opadnie mgła i wiele łódek wypłynie na jezioro, za kilka godzin będzie trzeba przypomnieć sobie przepisy bezpieczeństwa, za kilka godzin będziemy tu jedni z wielu. Za kilka godzin. Jeszcze nie teraz. Teraz osamotniony Kacper sunie przed siebie. Wrażenie osamotnienia potęguje poranna mgła unosząca się nad wodą. Wiatr powoli się wzmaga. Fale też są coraz większe im bardziej odpływamy od brzegu. Powoli zatraca się poczucie czasu. Dopływamy na Czarci Ostrów, niewielką wyspę na Śniardwach. To dobre miejsce i dobra pora na śniadanie. Dobijamy do brzegu. Łódkę cumuje się na szpili do wiązania krów. Prosty sposób, jednak zapewnia stabilność jachtu. Nie jesteśmy już sami, koło nas zacumowała żaglówka, w pobliżu widzimy jeszcze kilka. Śniadanie składa się z bułki i zupki w proszku, przyrządzonej na turystycznej kuchence gazowej. Po śniadaniu człowiek robi się leniwy i senny, więc żeby się trochę rozbudzić, idziemy na spacer na wysepkę. Trzeba trochę przejść brodząc po kolana w wodzie, ale na szczęście woda w jeziorze jest ciepła i czysta, a dno mało kamieniste. Po chwili jesteśmy już na brzegu i wspinamy się na wyspę. Gdzieś tu podobno można znaleźć pozostałości po zabudowaniach militarnych z XIX wieku, nam się to jednak nie udaje. Spacerujemy boso, musimy się trzymać udeptanych ścieżek. Zboczenie ze ścieżki może okazać się mało przyjemne w skutkach. W krzakach mogą się chować, a raczej na pewno się chowają, ślady nieodpowiedzialnych turystów. Co prawda mieszkańcy i miłośnicy Mazur już zaplanowali akcję „Posprzątajmy Czarci Ostrów”, jednak rozpocznie się ona dopiero jutro. Czas wracać na pokład. Wyciągamy kotwicę, zwijamy liny, odpływamy. Podczas gdy Kacper dryfował sobie spokojnie w trzcinach, a my zwiedzaliśmy wyspę, na jezioro wypłynęli inni żeglarze. Biało od żagli. Siadam za sterem i płyniemy przed siebie. Mijamy śluzę na jezioro Roś, opływamy zatokę Seksty i kolejną – Kaczerajno. Jest upał, słońce przypieka plecy. Mijamy jeszcze sieci rybackie. Wracamy przez najbliższe kilka godzin. Może wydawać się, że przepłynięcie jednego jeziora powinno zająć mniej niż cały dzień. Powierzchnia Śniardw to jednak 113,8 km². W końcu jesteśmy w Mikołajkach. Spokojnie cumujemy w porcie. Teraz możemy cali i zdrowi, choć trochę spaleni słońcem, odpocząć. Co prawda o mało nie uszkodziliśmy poważnie mewy, która poczuła się zbyt bezpiecznie zasypiając na falach, ale uciekła w ostatniej chwili uderzając tylko w dziób jachtu. Na szczęście jesteśmy już w porcie. Obok nas przybiła łódka, zamiast bandery powiewa flaga z wiedźmińskim symbolem, nie trudno domyślić się jaką nazwę nosi jacht. W Mikołajkach zacumował też Chochlik i Dzika Ryba. Spotykamy żaglówkę o zabawnej nazwie Hukers?. Port powoli rozpływa się w mojej świadomości, zasypiam.
Kolejny dzień zaczął się dla mnie dość boleśnie. Upomniała się o mnie moja kobiecość. Na szczęście portów i przystani na Mazurach jest wiele, a wszędzie jest blisko do brzegu. Płyniemy na północ. Droga do Giżycka znacznie się różni od rejsu na Śniardwy. Wypływamy na Tałty. Tu fala jest odczuwalna, nawet dla niewielkiej 6-metrowej łódki. Oczywiście poszukiwacze mocnych wrażeń nazywają to niedzielnym spacerkiem. Jednak to i inne mazurskie jeziora pogrzebały już wielu nieostrożnych poszukiwaczy przygód. W oddali majaczy woprowski maszt szybkiego ostrzegania. Takich masztów jest wiele, są widoczne z praktycznie każdego miejsca na Mazurach. Ustawiono je po doświadczeniach białego szkwału (nagłego, sztormowego wiatru osiągającego prędkość nawet 11-12 stopni w skali Beauforta). Nad Mazurami przeszedł on w ostatnim czasie dwukrotnie. W 2007 roku położył 40 jachtów, zginęło wtedy 12 żeglarzy. Kolejna tragedia miała miejsce w 2012 roku, gdy biały szkwał ponownie przetoczył się przez Wielkie Jeziora przewracając 9 żaglówek, z których 4 zatonęły. Dlatego dziś czujny żeglarz zwraca uwagę na miganie masztów. Gdy miga wolno, jest to ostrzeżenie, że pogoda może się zmienić. Szybkie miganie oznacza niebezpieczeństwo. Na razie jest bezpiecznie, fala niewielka, wiatr spokojny. Wpływamy do kanału. Pierwszego z trzech na naszej dzisiejszej trasie. Płyniemy wolno wśród innych łódek. Mijamy granicę między zlewiskiem Wisły i Niemenu, mijamy krzyż upamiętniający żeglarza, który zginął, gdy pomimo zakazu wpłynął do kanału przy rozłożonym maszcie, którym zahaczył o linie wysokiego napięcia. Mijamy pastwiska. Mijamy nabazgrany sprejem apel, by kochać Mazury. Woda chlupocze o burtę, słońce grzeje, robi się sennie. W końcu wypływamy z kanału. Przez chwilę robi się luźniej, bo płyniemy przez małe jezioro o uroczej nazwie Kotek. Za nim kolejny kanał. Za kanałem pogoda zaczyna się zmieniać. Cumujemy w przystani Szymonka. Idzie nam to sprawnie przy pomocy innych żeglarzy. Poza tym wizja nadciągającego deszczu motywuje do niejednej rzeczy. Szybko stawiamy namiot. Lepsze to niż wybieranie wiadrami wody z kokpitu. Kończymy jak w amerykańskim filmie chwilę przed deszczem. W przystani zostaniemy jeszcze parę godzin. Dalej już prosta droga na Giżycko. Okolica ma typowo portowy klimat. Ktoś wpływa, ktoś wypływa. Ktoś już zaczął opijać kolejny udany dzień, gdzieś nad wszystkimi unoszą się szanty.
Kolejny dzień w Giżycku rozpoczyna się dość wcześnie drobnym transferem załogi. Na łódce robi się tłoczno. Wypływamy za chwilę, należy się tylko jeszcze „ogarnąć”. Dziwnym sposobem uciekają nam jakieś dwie godziny. W porcie przykuwa naszą uwagę ogromny, luksusowy jacht o wszystko mówiącej nazwie Fanaberia. W końcu udaje nam się wyruszyć. Dziś celem ma być najgłębsze w Polsce jezioro, czyli Mamry. Jego maksymalna głębokość to 44 metry. Od Giżycka dzieli je kanał oraz dwa jeziora. To może okazać się przeszkodą, bo pogoda dziś wyraźnie się psuje, a maszty od rana migają. Jednak kto nie próbuje, ten nie ma, więc płyniemy. Wypływamy na jezioro Kisajno. To to miejsce stało się miejscem ostatniego rejsu wielu spośród ofiar białego szkwału. Dziś jest spokojne. Uskakujemy z drogi halsującym żaglówkom. To one mają pierwszeństwo. Niestety niektórzy żeglarze są już mocno pod wpływem. Znów zaczyna padać. Zatrzymujemy się na obiad. Czasu ucieka, a do Mamr wciąż daleko. Maszt nie przestaje migać. Tym razem rezygnujemy i zawracamy do Giżycka. To jednak nie oznacza braku przygód. Wracamy kanałem Giżyckim. Specyficzna droga. Kanał jest otwarty tylko w określonych godzinach. W mieście znajduje się jedyny w Europie zwodzony most obrotowy budowany jeszcze w czasach hitlerowskiej okupacji. Średnio co półtorej godziny zmienia się tu ruch z rzecznego na lądowy lub na odwrót. My będziemy musieli trochę poczekać, bo droga otwarta jest dla samochodów. Ledwo zacumowaliśmy do brzegu, od razu znikąd pojawił się sprzedawca wędzonych ryb, proponując nam zakup przekąski. Podziękowaliśmy. Gdy otwierają most, zaczyna się wyścig. Każdy chce przepłynąć pierwszy. Wskutek tego w kanale robi się tłoczno, łódki obijają się o siebie. Większość przepuszczamy, w końcu przepływamy i my. Za mostem zakręt i kolejny most. Tuż przed nim łódka o indiańskiej nazwie dokonuje dziwnych manewrów, których nawet nie da się nazwać. Dość, że tamuje przejazd, my również musimy wykręcić, żeby nie doszło do zderzenia. Nie poprawia to sytuacji, bo gdy wypływamy pod most rozlega się klakson Białej Floty (statków wycieczkowych), która ma wszędzie pierwszeństwo. Nie mamy jak zawrócić i ustąpić. Musimy płynąć przed siebie. Statek mija nas dosłownie na wyciągnięcie ręki. Humory momentalnie się psują, morale załogi spada. Jesteśmy już w Giżycku, kierujemy się do portu. To przed tym cały dzień ostrzegały maszty. Wpływamy do portu. Tam czeka nas kolejna przykra niespodzianka. Za nami wpływa jacht, który spotkaliśmy już w czasie przeprawy przez kanał. Cumuje tuż obok nas, a załoga od razu zaczyna dobierać się do naszych cum próbując zmienić nasze położenie. Spotykamy się z czymś takim po raz pierwszy. Nikt nie wie, jak zareagować. Od strony dziobu mamy za to przyjaznych sąsiadów. Goście z zagranicy, którzy od razu biorą się do pomocy. W końcu zacumowaliśmy. Stawiamy jeszcze namiot. Wiatr się wzmaga, więc cały czas nam ucieka płótno. W końcu i stelaż ląduje w wodzie. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło i w końcu nam się udaje. Idziemy uregulować rachunek w kapitanacie. Wychodząc do miasta widzimy jeszcze jak załogant indiańskiej łódki spaceruje po pokładzie innej. Choć stanowi to pogwałcenie wszystkich zasad dobrego wychowania panujących na wodzie, chyba nikt nie ma już siły, by zareagować. Idziemy na krótki spacer po Giżycku. Miasto to jest o wiele mniej kojarzone z Mazurami niż znacznie mniejsze Mikołajki. Otworzyło się na turystów stosunkowo niedawno. W czasach komunizmu było to wyłącznie miasto wojskowe. Zresztą jednostka strategiczna funkcjonuje tu do dziś. Wojskowy charakter Giżycka ma korzenie dużo wcześniej. Pierwsze zachowane budynki militarne zostały zbudowane w XIX w. na polecenie Fryderyka Wilhelma IV. W czasie II Wojny Światowej została zaanektowana przez hitlerowców. Pełniła rolę ośrodka szkoleniowego i szpitala polowego. Jest to jedna z największych atrakcji miasta. Można tu też obejrzeć wieżę ciśnień i rezerwat żubrów. Popularne są również koncerty organowe i koncerty piosenki żeglarskiej. Więc wróćmy do żeglarstwa. My powoli idziemy do portu, gdzie spotykamy ponownie handlarza ryb. Indiańska żaglówka chyba odpłynęła. Idziemy spać. Wcześniej jeszcze chowamy wódkę. Choć chłodziła się cały dzień w słońcu owinięta w mokrą szmatkę, nikt nie ma siły by pić. Za to dochodzą do naszych uszu liczne śpiewy i krzyki. Widać ktoś dziś pije za nas. W pewnym momencie do ogólnego bełkotu dołącza parę głosów śpiewających szanty. „Hej Samanta” brzmi do późnej nocy.
Pogoda nie poprawiła się wcale. W zasadzie to pogorszyła się. Woprowski system ostrzegania wciąż ostrzega. Mimo to wypływamy. Choć woda jest spokojna, informacja o niebezpieczeństwie wciąż wisi w powietrzu. Tuż za Niegocinem, na Jeziorze Bocznym zaczyna się burza. W deszczu płyniemy do najbliższego portu. Nie trwa to długo. Cumujemy w Rydzewie. Jedyne miejsce, jakie udaje nam się znaleźć, jest przy kei rezydenckiej. Przystań jest częścią dość drogiego campingu. Stary Kacper, nakryty zwykłym namiotem wygląda dość biednie przy dużych i wyposażonych “full” motorówkach. Żeby wrażeń nie brakowało, zaczyna nam cieknąć butla gazowa. Skuleni pod namiotem sprawdzamy przeciek. Aby stwierdzić ulatnianie się gazu, należy namydlić butlę. W miejscu, gdzie bąbelki mydła zaczną się powiększać i porządnie pienić, jest przeciek. Burza powoli mija, ale maszt nadal miga bardzo szybko. Niebo nad nami wydaje się jednak przejaśniać. Utylizujemy butlę w wiosce. Gdy opuszczam camping, uderza mnie przykry kontrast między nim a wioską, w której się znajduje. Rydzewo to ładna, typowo mazurska miejscowość. Wiele domów jednak jest niewyremontowanych, wiele popada w ruinę. Szkoła wygląda skromnie, sklep jest kiepsko zaopatrzony. Z tym dość przykrym wrażeniem wracamy na pokład. Odpływamy. Kierujemy się na Mikołajki. Po drodze nie czekają już na nas żadne niespodzianki. Zatrzymujemy się jeszcze tylko w Szymonkach. Tutaj czuję się o wiele bardziej swojsko. Miejsce jest tanie, skromne i przyjazne. Bosman portu od razu pomaga nam przycumować i prowadzi z nami pogawędkę, pokrótce oprowadza po porcie. Na obiad idziemy do baru po drugiej stronie ulicy. Ciężko opisać styl tego miejsca. Poza nami siedzą tu jeszcze turyści z Niemiec. Bar stanowi swoistą kolekcję wszystkiego. Można tu znaleźć wszelakie żeglarskie pamiątki, przedpotopowe sprzęty z mazurskich wsi, kiczowatą lampkę w kształcie kufla piwa, w którym to piwie pływają kiczowate plastikowe rybki. Menu podobnie jak większość sprzętów pamięta jeszcze czasy poprzedniego ustroju. Do pełnego obrazu należy dodać jeszcze poupychane w wolne przestrzenie na ścianach gitary wszelkiego typu, kolekcję kufli i kulę „dla tych co wypili tylko jedno piwo” oraz chodzik „dla tych co wypili za dużo”. Na niewątpliwą korzyść miejsca należy zapisać najładniej serwowane pierogi, jakie jadłam w życiu, i oczywiście plątającego się pod nogami kundelka z zawiązaną na szyi chustką. W takim interesującym miejscu minęła nam prawie godzina, podczas której wszystkie burzowe chmury przewiało w kierunku Giżycka. Więc i my możemy już odpłynąć w drugą stronę – na Mikołajki. Znów czeka nas przeprawa przez kanały. Tu naszym oczom ukazał się ciekawy widok. Mianowicie byliśmy świadkami burłaczenia zabytkowej, drewnianej Omegi. Żeglarz wyskoczył na brzeg kanału, przewiązał sobie linę w pasie i ciągnął za sobą łódkę. Ten sposób pokonywania kanałów był popularny czterdzieści lat temu, dziś już prawie zapomniany. Kolejnym zaskoczeniem był fakt, że odpowiednie organy wreszcie zaczęły naprawę kanałów. Przepłynęliśmy kanały. Tuż pod Mikołajkami wpłynęliśmy w ławicę martwych ryb, prawdopodobnie ofiar popularnego tutaj łowienia na akumulator. W porcie przybijamy bez najmniejszych problemów. Płacimy za postój pani, która jest nieodłącznym elementem tego portu. Od niepamiętnych czasów, dzień w dzień, od rana do wieczora zbiera opłaty spacerując wzdłuż portu. Gdy słyszy nazwę Kacper od razu poznaje łódkę, zna ją i wiele innych przybijających tu co roku.
Zaczyna się ostatni dzień mojego pobytu na Mazurach. Pogoda nie sprzyja opalaniu. Sprzyja za to pływaniu. Jest chłodno, ale przyjemnie. Wypływamy na Bełdany. Jezioro jest spokojne. Maszty dzisiaj nie mrugają. Rejs mija spokojnie. Wieczorem nad Mazurami zbiorą się deszczowe chmury. W nocy będzie padać. Ale mnie już tu nie będzie. Znów jestem na Placu Kościelnym. Znów wsiadam do autobusu relacji Giżycko – Kraków. Pozostawiam deszczowe jeziora za sobą. Trzeba będzie tu wrócić.
autor: Katarzyna Rafa
foto tytułowe: Żeglarstwo w Polsce / Sailing in Poland by Ministry of Foreign Affairs of the Republic of Poland, on Flickr